Raymond Chandler – „Siostrzyczka”

20170617_212315 - kopia na str

Arcydzieło. Skończone, kompletne, cholerne arcydzieło. Gdyby Chandler napisał tylko tę jedyną książkę w życiu, to tak samo bym go wielbił. Jest w niej wszystko to, co mnie kręci i odurza. Mógłbym ją czytać zaraz od początku i napawać się każdym słowem. Jest jak Biblia dla niektórych; otwierasz na dowolnej stronie, czytasz dowolny fragment, i bum!

Co do intrygi. Jest tak zakręcona, że chyba sam Marlowe do końca nie wiedział co się wokół niego dzieje. Odwiedza go w biurze siostra szukająca brata. Nie może z bratem nawiązać kontaktu od kilku miesięcy, wiec prosi detektywa o pomoc. Ten z braku lepszego zajęcia zgadza się i zaraz na początku natyka się na trupa z kolcem od lodu w szyi. Zaraz potem drugi trup z drugim kolcem, a potem już sam mało trupem nie został. Facet ma już po dziurki w nosie tej roboty i siostrzyczki, ale niechcący w jego ręce trafiają zdjęcia, które mogą zaszkodzić wschodzącej gwieździe filmowej. Gwiazda owa dziwnie działa na naszego detektywa, ponieważ wbrew jej woli postanawia on ją chronić i pracować dla niej. Wbrew jej woli, prawu i policji (bo policja z prawem, to niewiele ma tutaj wspólnego). Tymczasem okazuje się, że te zdjęcia powiązane są z kolei z poszukiwanym bratem… Słowem dzieje się bardzo wiele, aż momentami Philip Marlowe odchodzi od zmysłów. I te momenty są jedne z ciekawszych w książce. Ale co ja tu mówię o najciekawszych momentach. Gdybym chciał wybierać cytaty z tej książki, to musiałbym przepisać całą jej treść. Genialna książka. Genialna.

Jednak muszę. Już sam początek odpala mi we łbie sztuczne ognie. Końska mucha wymiata:

Na matowym szkle w drzwiach czarną, łuszczącą się farbą namalowano napis: „Philip Marlowe… detektyw”. Są to umiarkowanie obskurne drzwi na końcu umiarkowanie obskurnego korytarza w budynku, który był zapewne nowy, ale w czasach, gdy łazienka z kafelkami stanowiła ostatnie słowo cywilizacji. Drzwi są zamknięte, ale obok, na drugich, widnieje ten sam napis, i te już są otwarte. W środku nie ma nikogo, tylko ja i wielka końska mucha. Możesz wejść – chyba że jesteś z Manhattan w stanie Kansas.

A potem to już jazda bez trzymanki. Małe próbki:

Zapłaciłem, po czym zatrzymałem się jeszcze w jednym barze, żeby kieliszkiem koniaku podlać stek po nowojorsku. Dlaczego po nowojorsku, pomyślałem. Przecież to w Detroit robią opony samochodowe.

Wyrzuciłem popiół z fajki i napełniłem ją znowu tytoniem ze skórzanego woreczka, który dostałem od jakiegoś tajemniczego wielbiciela na Boże Narodzenie. Dziwnym zbiegiem okoliczności wielbiciel nosił takie samo nazwisko jak ja.

Philip Marlowe, lat 38, prywatny detektyw z licencją i wątpliwą reputacją, został wczoraj wieczorem aresztowany przez policję podczas czołgania się pod Mont Blanc z koncertowym Steinwayem na plecach. Przesłuchany na posterunku Marlowe oświadczył, że fortepian jest prezentem dla Maharadży Kuku-na-Muniu.

Przechodzi się przez podwójne wahadłowe drzwi. Za nimi jest centralka telefoniczna i stanowisko informacyjne, przy którym siedzi jedna z tych kobiet bez wieku, co przesiadują we wszystkich urzędach miejskich świata. Nigdy nie były młode i nigdy nie będą stare. Nie mają ani urody, ani wdzięku, ani stylu. Nie są po to, żeby się komuś podobać. Są bezpieczne. Są poprawne, choć nigdy nie są grzeczne, w miarę inteligentne i w miarę kompetentne, choć nigdy, nawet w najmniejszym stopniu, niczym nie zainteresowane. Są tym, czym stają się wszystkie ludzkie istoty, gdy zamienią życie na egzystencję, a ambicje na bezpieczeństwo.

 

– Czy pan pije, panie Marlowe?

– No, skoro już pani o tym wspomniała…

– Nie sądzę, żebym mogła zatrudnić detektywa używającego alkoholu pod jakąkolwiek postacią. Nie pochwalam nawet palenia papierosów.

– A mogę sobie obrać pomarańczkę?

 

Malibu. Kolejna porcja gwiazd filmowych. Kolejna porcja różowych i niebieskich wanien. Kolejna porcja pikowanych kołder. Kolejna porcja Chanela nr 5. Kolejna porcja Lincolnów Continental i Cadillaków. I włosów na wietrze, i ciemnych okularów, i zgrywania się, i pseudowyrafinowanych głosów, i portowej moralności. No, chwileczkę. Mnóstwo miłych ludzi pracuje w filmie. Po prostu źle się do tego odnosisz, Marlowe. Nie jesteś dziś człowiekiem.

Poczułem zapach Los Angeles, jeszcze zanim dojechałem. Zapach stęchlizny, jak w pokoju, który zbyt długo był zamknięty. Ale na te kolorowe światła zawsze się człowiek nabierze. Światła są wspaniałe. Powinno się wystawić pomnik temu, co wymyślił neony. Na piętnaście pięter, z trwałego marmuru. Facet naprawdę zrobił coś z niczego.

Szybcy chłopcy w otwartych Fordach wskakiwali i wyskakiwali z jadących kolumn, mijając zderzaki o parę milimetrów, ale zawsze jakoś mijając. Zmęczeni mężczyźni w zakurzonych coupe i szerokich limuzynach mrużyli oczy, zaciskali ręce na kierownicach i dawali nura na północ albo na zachód, ku domowi, na kolację, na wieczór z kroniką sportową w gazecie, z radiowym jazgotem, kwileniem rozpieszczonych dzieci i trajkotaniem głupich żon. Jechałem dalej mijając paradne neony i fałszywe fasady, podłe bary z hamburgerami, wyglądające w tych kolorach jak pałace, koliste lokale z prawem wjazdu samochodem, wesolutkie jak cyrki, z uśmiechniętymi kelnerkami o twardych spojrzeniach, tam gdzie lśniące kontuary i spocone, ociekające tłuszczem kuchnie i żarcie, od którego zdechłaby ropucha. Wielkie, podwójne ciężarówki waliły w dół Sepulveda z Wilmington i San Pedro i skręcały w stronę Ridge Router, ruszając na zielonych światłach z rykiem lwów w zoo. Za Encino od czasu do czasu błyskało ze wzgórz jakieś światło między drzewami. To domy gwiazd ekranu. Gwiazdy ekranu, fuj. Weterani tysiąca łóżek. Daj spokój, Marlowe, dziś nie jesteś człowiekiem.

Zjadłem kolację w jakimś lokalu niedaleko Thousand Oaks. Kiepsko, ale szybko. Dać żreć i kopa w tyłek. Za dużo roboty. Nie mamy czasu na to, żeby pan tu tak siedział nad drugą filiżanką kawy, proszę pana. Zajmuje pan miejsce, a miejsce kosztuje. Widzi pan tych ludzi tam, za przegródką? Chcą zjeść. W każdym razie wydaje im się, że muszą. Bóg wie, dlaczego chcą zjeść akurat tutaj. Lepiej by się najedli w domu z puszki. Po prostu nie mogą usiedzieć na miejscu. Jak i pan. Muszą wyprowadzić ten swój samochód z garażu i gdzieś pojechać. Zwierzyna łowna dla oszustów, co opanowali restauracje. Znowu się zaczyna. Nie jesteś dziś człowiekiem, Marlowe.

– Skąd wy w Bay City jesteście tacy twardzi? – spytał. – Peklujecie sobie jaja w słonej wodzie czy co?

„Siostrzyczka” została napisana w 1949 r. Czyli 10 lat po „Głębokim śnie” i jest piątą w cyklu. Tylko, że tam Marlowe ma 33 lata, a w „Siostrzyczce” – 38. Obok „Długiego pożegnania” jest to najlepsza książka Chandlera. Moje podwójne namber łan wszechczasów.

Jedna myśl w temacie “Raymond Chandler – „Siostrzyczka”

Add yours

Dodaj komentarz

Start a Blog at WordPress.com.

Up ↑